Kiedy byłam małym szkrabem, chciałam odnaleźć miejsce, gdzie –według legend i bajek – znajdował się kociołek złota pilnowany przez skrzata. Zależało mi bardziej na spotkaniu tego grubego, ubranego na zielono ludka niż na pieniądzach, lecz liczyłam może z pięć, sześć wiosen? Wtedy Claus powiedział, że mogą tam dotrzeć tylko anioły i że powinnam każdego wieczora prosić swojego stróża o pomoc w wykonaniu tego zadania.
Claus był jedną z najbardziej niesamowitych osób, jakie znałam. Nie tylko mądry i dobry, lecz również spokojny, wyrozumiały, kochający. Nie dało się go porównywać do tych tępych, bezmózgich chłopców z liceów, którym zależy tylko na zabraniu panny do łóżka. Nie, mój braciszek należał do osób szczerych. Idealnie nadawał się na przyjaciela i choć nawet jemu zdarzały się wpadki, mogłam z ręką na sercu nazwać go fajnym, starszym bratem. Gdy wsiadałam do pociągu, pomachał do mnie, uśmiechając się szeroko. Potem krzyknął, że przecież pszczoły powinny latać, a nie poruszać się transportem publicznym.
Trafiłam do śmierdzącego potem, zmieszanymi perfumami i ubraniami pociągu. Czekały mnie bite dwie godziny drogi. Aż się dziwiłam, że mama puściła mnie samą. Przecież mogliśmy się wykoleić, mógł spaść deszcz meteorytów! Tyle niebezpieczeństw czyhających na jej słodką, małą, niewinną córeczkę. Och, nie. Czasem nadopiekuńczość mojej mamy dawała się we znaki nawet tak opanowanej osobie jak ja.
W przedziale siedziałam sama. Nikt nie wyjeżdżał w niedzielne południe do miejsca, którego nazwa kojarzy się z paradą równości. Wsunęłam więc słuchawki w uszy, zamknęłam oczy i postanowiłam się zdrzemnąć. Poczekałam oczywiście na konduktora, który skasował mój bilet, życzył miłej podróży, a następnie odszedł. Dopiero wtedy odpłynęłam, wsłuchując się w delikatne odgłosy wciskanych klawiszy fortepianu.
***
Omal nie przegapiłam dworca. Wysiadałam z szybkością dzieciaka gonionego przez psa ze wścieklizną. Starszy pan spojrzał na mnie jak na szaloną, a następnie zdjął kapelusz i skłonił się. Dziwni ludzie mieszkają w tej miejscowości, pomyślałam.
***
Omal nie przegapiłam dworca. Wysiadałam z szybkością dzieciaka gonionego przez psa ze wścieklizną. Starszy pan spojrzał na mnie jak na szaloną, a następnie zdjął kapelusz i skłonił się. Dziwni ludzie mieszkają w tej miejscowości, pomyślałam.
Wyjęłam z torebki kartkę z telefonem oraz adresem ośrodka, w którym miałam cię zatrzymać. Oprócz staruszka podążającego pieszo w nieznanym mi kierunku nie widziałam żywej duszy. Przygryzłam dolną wargę, ale po chwili dogoniłam go.
- Przepraszam? – Stanęłam przed nim, chamsko torując drogę.
- Słucham, panienko? – zapytał spokojnie, zatrzymując się. Uniósł delikatnie kąciki ust.
- Szukam ośrodka… - zerknęłam, na kartkę - Clouds Hill*?
Mężczyzna podrapał się w tył głowy, najwyraźniej zastanawiając się, o czym mówię. Po chwili na jego pomarszczonej twarzy ukazało się zrozumienie.
- Musi pani iść prosto tą drogą. – Wskazał za siebie. – Będą to same pola, ale proszę się nie martwić. Jak minie pani pierwszy pagórek, zobaczy błękitny budynek. To będzie ten ośrodek.
- Dziękuję bardzo! – Posłałam w jego stronę szczery uśmiech wyrażający wdzięczność, po czym (ciągnąć dosyć ciężką walizkę) ruszyłam.
Staruszek miał rację. Wszędzie były pola i łąki. Za to zapach okazał się przepiękny. Gnijące po deszczach liście, wilgotna ziemia, ostatnie kępki zielonej trawy. Wszystko to współgrało idealnie, przywodząc na myśl las wczesnym wieczorem, kiedy słońce jeszcze nie znikło za linią horyzontu. Dzisiaj - na moje szczęście – przygrzewało słońce. Miałam jednak niemiłe wrażenie nadchodzącej ulewy. Oczywiście ubezpieczyłam się w parasol. Mama ostrzegła, że zapewne zmuszona będę do pieszego przedostania się na miejsce. Co prawda mogłam zadzwonić do ośrodka i poprosić, aby ktoś po mnie przyjechał, jednak obawiałam się, iż wyjdę na snobkę, której nie odpowiada piaskowy, nierówny grunt.
Gdy w zasięgu wzroku ukazał się pagórek, odetchnęłam z ulgą i przystanęłam na chwilę, aby odpocząć. Teraz wiedziałam, że nie należało opuszczać zajęć z wychowania fizycznego. Zmarszczyłam brwi, rugając samą siebie. Głupia Heebceen! Coś ty sobie myślała, zgłaszając bez przerwy nieprzygotowania?
Ruszyłam dalej. Walizka podskakiwała co chwila, zaczepiając o kamyki. Grzechoczące wewnątrz niej przedmioty – w tym zawartość kosmetyczki – tworzyły całkiem przyjemną melodię, idealnie nadającą się do długiego marszu pod górę. W pewnym momencie zaczęłam nawet nucić, wymyślając słowa.
- Bo moje życie, eh, pasmem kłopotów jest – śpiewałam pod nosem, przyglądając się zbliżającemu się szczytowi. – Gdy tylko wstanę już coś na „dzień dobry” knocę…
Dotarłam zdyszana. Oparłam dłonie o kolana i oddychałam przez chwilę. Potem spróbowałam wypatrzeć mój cel. Nie należało to do trudnych zadań, jednak najłatwiejsze również nie było. W dole dostrzegłam sporo budynków, najpewniej domów i sklepów.
Podbudowując się myślą, że droga w dół będzie przecież lżejsza - postawiłam pewny krok. I okazało się to błędem.
Pagórek ostro ścinał się i schodził delikatniej dopiero w połowie, więc poślizgnęłam się i razem z walizką pojechałam w dół. Czułam się jak surfer łapiący piękną falę. Szkoda tylko, że nie wyglądałam tak majestatycznie, w dodatku moje piski wystraszyły okoliczne ptactwo, które wzbiło się razem w powietrze, tracąc przy mnóstwo piór. Naprawdę musiałam drzeć się wniebogłosy.
Zatrzymałam się dopiero u stop górki i - a jakżeby inaczej? - przewróciłam się na tyłek. Za mną, jak na złość, poleciała walizka i prawie oberwałam w głowę. Uderzenie przyjęły plecy. Głupia Bee, głupi pech!
Podniosłam się, otrzepując z piachu obolałe pośladki. Jedyny niebieski budynek znajdował się niemal na wyciągniecie ręki, czyli jakieś pół kilometra spaceru.
Podjęłam dalszą podróż, tracą całkiem optymizm. Serio? Nawet w taki dzień? A czy Rainbowline nie miało przypadkiem chronić przed wypadkami? Mama najwyraźniej bardzo się pomyliła z doborem miejsca. Zresztą, ona nigdy nie posiadała dobrej intuicji i wpadała w kłopoty. Czasem zdarzało jej się wycinanie połowy tekstu książki tylko dlatego, że po zakończeniu wpadła na inny, ciekawszy - jej zdaniem - pomysł. Ludzie są głupi, lecz z tym nic nie da się zrobić. Moja mamusia należała właśnie do tej grupy.
Doczłapałam do ośrodka. Nad drewnianymi, brązowymi drzwiami, które przypominały raczej te w domach niż ciężkie i mosiężne w przydrożnych motelach. Sam budynek również nie należał do największych. Piętrowy, za to szeroki, z werandą. Stał tam drewniany stolik oraz dwa plastikowe, ciemne krzesła. Całość przywodziła na myśl raczej normalny dom niż ośrodek rekreacyjny, choć prawdopodobnie taki był cel.
Podciągnęłam walizkę pod schody i, zostawiwszy ją tam z widoczną na twarzy ulgą, wdrapałam się po nich. Zadzwoniłam trzykrotnie dzwonkiem i czekałam. Kątem oka dostrzegłam ruch firanki w oknie. Czyli ktoś jest. A może powinnam wejść i poszukać recepcji?
Mijały kolejne sekundy i nikt nie wychodził, więc sięgnęłam do klamki i wtedy...
Wtedy drzwi zostały popchnięte i dostałam nimi w czoło. Cofnęłam się, zakrywając bolące miejsce ręką. Oczywiście nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wąski jest podest. Spadłam ze schodów, słysząc przerażony głos wołający: "uważaj!". Niestety, było już za późno, udałam się na kolejne spotkanie z walizką oraz twardą, jesienną glebą.
- Chyba przekleństwo to zadomowiło się, więc potrzebuję łaski, by oderwać je - zanuciłam, uśmiechając się przepraszająco.
- Wszystko w porządku? - Otworzyłam oczy i u swego boku dostrzegłam naprawdę młodego chłopca o... Trawiastych kosmykach i szmaragdowym spojrzeniu? Okaaay, chyba za mocno uderzyłam się w głowę. Zamrugałam kilka razy, ale mimo to kolor spowijający chłopca wcale się nie zmienił. Wyciągnęłam rękę, poczochrałam jego włosy, wywołując tym samym ściągnięcie - również - zielonych brwi.
- Wybacz pytanie, ale... Ty naprawdę jesteś zielony czy głowa płata mi figla? - zapytałam prosto z mostu, marszcząc czoło.
Zaśmiał się. Naprawdę się zaśmiał, a jego uroczą twarzyczkę rozjaśniła nieprawdopodobna radość. Chyba się cieszył. Co ja tam mogę wiedzieć. Może po prostu zemdlałam, a to wszystko to wytwór mojej chorej wyobraźni?
- Tak, są naturalnie zielone - odpowiedział, chichocząc. Pomógł mi wstać. - Jesteś Heebceen, prawda? - Pokiwałam głową. - Na pewno wszystko w porządku? Nie codziennie spada się ze schodów...
- Proszę się nie martwić, dla mnie to akurat codzienność. Nie z takich opresji wychodziłam cało. - Wyszczerzyłam zęby. Chłopiec zaraził mnie pozytywną energią.
- Mów mi na „ty”. Nazywam się Verde Line i jestem najmłodszym właścicielem Clouds Hill. - Wyciągnął dłoń w moją stronę; uścisnęłam ją bez wahania. - Chodź, bo oberwie mi się od Moriego.
Bez trudu podniósł moją walizkę, jakby ważyła tyle co ptasie pióro, po czym wniósł ją do środka, a ja, będąc pod niemałym wrażeniem siły fizycznej chłopca, podążyłam za nim jak duch.
Przedpokój, w którym się znalazłam, wypełniała woń pieczonego kurczaka. Poruszyłam nozdrzami i wyniuchałam, że dochodzi on zza drzwi po mojej lewej. Naprzeciwko miałam schody z ciemnoniebieskim dywanem, przed nimi ławę oraz kremową kanapę. Siedział na niej blondwłosy, młody mężczyzna. Wyglądał na takiego, co ignoruje cały zewnętrzny świat. Nałożył słuchawki i zamknął oczy. Chyba spał, a nawet jeśli nie, to został po chwili drastycznie ściągnięty na ziemię.
- Hori, Hori, Hori! - Podskakiwał wesoło Verde, uprzednio odłożywszy walizkę. - Otwórz oczy, wiem, że mnie słyszysz, bo znów zapomniałeś włożyć wtyczkę do telefonu!
Ach, więc to ściema. Uśmiechnęłam się pod nosem. Chyba da się go polubić, pomyślałam.
- Nie rozumiem, co jest takiego ważnego, abym musiał brać w tym udział - wymruczał niskim, kuszącym, lecz znudzonym głosem.
- Heebceen przyjechała! - Gdy słowa te nie zrobiły na blondynie wrażenia, zielonooki pociągnął go za rękę, siłą podnosząc z kanapy. - Przywitaj się jak kulturalny człowiek!
W następnej chwili para złotych oczu spotkała się z moimi, a na twarzy Horiego, jak go nazwał Verde, wykwitło zdziwienie tak wielkie, że nie potrafię go opisać (mama nie byłaby dumna). Blondyn zmniejszył dzielącą nas odległość. Miał otwarte usta, jakby chciał coś powiedzieć.
- Tak, wiem, spodziewali się państwo kogoś piękniejszego, ale to ja jestem tą wariatką. - Ukłoniłam się teatralnie.
- Masz najpiękniejsze oczy jakie widziałem - wyrzucił w końcu z siebie Hori, a ja zaskoczona uniosłam brew.
- Myślałam, że są straszne - mruknęłam, zbita z pantałyku. Podrapałam się w tył głowy, zerkając w bok.
- Bo są. - Hori, niczym zauroczony, westchnął. - I właśnie to jest w nich piękne.
- Hohoho, kogo my tu mamy! - Trzeci nowy głos pojawił się wraz z dźwiękiem otwieranych drzwi. Spojrzałam przed siebie i dostrzegłam kolejną anomalię.
Mamo - pomyślałam - czy ty wiesz, kobieto, dokąd wysłałaś biedną córkę?
Posiadacz nowego głosu miał błękitne włosy oraz oczy. Ostre rysy twarzy współgrały z niewielkim nosem oraz... Fartuszkiem? W porządku, niech będzie. Mężczyzna wyglądał na starszego niż wcześniejsza dwójka, spoglądał bardziej wyrozumiale i cieplej.
- Morien Line, jednak wszyscy mówią mi Mori. - Ujął moją prawą dłoń i złożył na niej pocałunek. Poczułam się jak piękna dama na balu. - Jestem właścicielem Clouds Hill, jak także najstarszym z braci Line - oświadczył z dumą.
- Nie jest pan za młody na prowadzenie ośrodka rekreacyjnego? - zapytałam.
- Skądże. W papierach jest zapisany na naszą matkę, ale jako że ona bardzo rzadko tu przebywa, pozostawiła Clouds Hill pod opieką swoich dojrzałych synów. No, prawie dojrzałych.
Nie umknęło mi, że nie powiedział ani słowa o odpowiedzialności. Zginę tu, pomyślałam.
- Heebceen Rener - przedstawiłam się. - Przepraszam za zamieszanie, moja mama uparła się, aby wysłać mnie tu w środku roku szkolnego.
- Spokojnie. - Mori uśmiechnął się. - Z tego, co wiem, bardzo często zdarzają ci się wypadki...
- Tak, tak! - krzyknął Verde, pojawiając się u mego boku. - Spadła dziś z naszych schodów! - Mówił o tym tak, jakby po raz pierwszy w życiu widział, jak ktoś niefortunnie postawił stopę. - A potem myślała tylko, że ma zwidy!
- Och! - Mori zgarnął mnie ramieniem, jakby był moją mamą, a potem dokładnie obejrzał całą głowę. - Na pewno wszystko w porządku? - zapytał z troską.
- Proszę się nie martwić, podczas każdego wypadku wygrywam ze śmiercią w szachy.
- Co proszę? - I kolejny głos, tym razem przepełniony obojętnością, pojawił się w zasięgu mojego słuchu, a spowita czerwienią postać w zasięgu wzroku.
Zaczynałam chyba rozumieć, dlaczego miasteczko, a raczej wieś, nazwano Rainbowline. Kolejny chłopiec posiadał krwistoczerwone włosy oraz nieco ciemniejsze oczy. Spoglądał nieufnie w moją stronę, jakbym była drapieżnikiem, a on ofiarą. Czyżbym wyglądała na taką, co chce pożreć wszystko w zasięgu wzroku? Być może...
- Rosso, to jest dziewczyna, nad którą będziemy sprawować pieczę, Heebceen. Heebceen, to mój młodszy brat, Rosso - przedstawił nas sobie, a ja lekko skinęłam głową.
- Miło mi pana poznać.
- Proszę, nie pan, nie jestem aż taki stary. - Machnął ręką. - Rosso albo Ross, tak po prostu.
- Rosso to z włoskiego czerwony... Tak jak Verde zielony... - Podrapałam się w tył głowy, nadal będąc trzymana przez Moriego. - Czy wszystkie wasze imiona przedstawiają kolory?
- Rozgryzła nas szybciej niż własna babcia! - rzucił Hori z uśmiechem. - Ale to może w sumie dobrze, szybciej się do tego przyzwyczai.
- A więc chłopcy, macie zrobić wszystko, aby drogiej Heebceen podczas pobytu tutaj nie zdarzyła się żadna krzywda. Zrozumiano? - Reszta pokiwała głowami na słowa Moriego.
- Bee - odezwałam się.
- Co? Gdzie? – Verde rozejrzał się dookoła.
- Mówcie do mnie Bee - wyjaśniłam.
- Pszczółko, pszczółko miodku zrób - zaśmiał się Mori. - W porządku.
Przyjrzałam się jeszcze raz wszystkim chłopcom. Nie wyglądali na rodzeństwo. Nie dostrzegałam w nich żadnego podobieństwa. Może mieli innych ojców? Ale żeby każdy? Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Postanowiłam się tym jednak nie zadręczać.
- Bee, czy jeśli dla twojego bezpieczeństwa ulokujemy cię w pokoju z którymś z nas, będziesz miała coś przeciwko? - zdał pytanie Mori. Chyba lubił pytać.
Widzisz, mamo! Wysłałaś mnie do miejsca pełnego hormonów!
- Nie, oczywiście, że nie - odparłam z uśmiechem. Skoro to ma być dla mojego bezpieczeństwa...
- W porządku. Będziesz mieszkać z Verde, ale jeśli zacznie sprawiać kłopoty, damy ci własne lokum.
- Jej, jej! - Zielonowłosy z radością pochwycił w jedną dłoń moją walizkę, a drugą złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę schodów. - Chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spać.
Dałam się prowadzić jak dziecko aż pod drzwi.
*Clouds Hill –
dosłownie Zachmurzone Wzgórze.
~~**~~
Zastanawiam się od czego zacząć moje komplementy pod twoim adresem... czy zacząć od tego, że piszesz szałowo i bombowo, czy od tego jak wielką ciekawość czuje zastawiając się nad chłopakami?
OdpowiedzUsuńNajbardziej polubiłam blondyna i jego tekst: "I właśnie to jest w nich piękne." - rozwalił mnie tym tekstem :D Trochę szkoda, że Bee jest tak nieśmiała (mała pszczółka - czemu kojarzy mi się to z pszczółką Mają?).
No i oczywiście Ross musiał być tym buntownikiem, zawsze jakiś się znajdzie ^^ No i oczywiście ta szczerość Bee, to jest słodkie. Nie wiem czemu uważam ją za słodką, ale wyobrażam sobie jak musiała się czuć stojąc pod tym domem. Znając siebie od na dworcu chowałabym się za pierwszą napotkaną rzeczą, przy czym uważając, że "starszy pan" zaraz zamieni się jakiegoś wariata z.... ehe... za dużo filmów zgrozy.
Rozdział wspaniały i pomimo, że właśnie skończyłam go czytać (wybacz tak późny komentarz) już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału wraz z kolejnymi braćmi, ciekawe czy znajdzie się taki z imieniem Violett... xD
Lekko i przyjemnie się czytało, naprawdę wczułam się w bohaterkę, a na dodatek w swej szalonej wyobraźni widziałam jak spada z tego wzgórze, a jednocześnie już w myślach powtarzałam "Przecież to Bee", co oznacza, że już przyzwyczajam się powoli to tej pszczółki :D
Życzę jeszcze więcej czasu na pisanie i równie wielką motywację ^^
Hori to typ romantyka. No i jest nieco głupi. Ale to tam.~~
UsuńI kolejna kojarząca czerwień z buntem, meh meh. ;;
Wiesz, Bee jest po prostu obojętne, czy coś ją zje, rozjedzie czy co tam jeszcze, bo wie, że i tak nie zginie. Chociaż ciekawe, czy jakby ją coś pożarło, to czy strawiłyby ją soki żołądkowe... No, ale wracają do tematu - nie ma się czego bać.
No i zgadłaś imię kolejnego brata, eeech. ;-; Voilet, tylko że pisany przez jedno "t", bo brzmi bardziej męsko. B)
Dziękuję za komentarz. >w<
Nie, no Bee zdecydowanie należy do moich ulubionych bohaterek. Jest idealna na swój sposób :) Wspaniale ją przedstawiłaś, taka trochę nieporadna życiowo (nieustannie prześladuje ją pech) nerwuska.
OdpowiedzUsuńBracia są wspaniali, genialny pomysł na ich imiona przypasowane do kolorów włosów. Rewelacja. Ciekawe co też sie będzie dalej działo. Coś mi podpowiada, że Bee zaprzyjaźni się z Zielonym, a Czerwony okaże się tym złym. Pisz kobieto, oszczędź mi nerwów :)
http://nim-ci-zaufam.blogspot.com/
Dlaczego wszyscy myślą, że jak ktoś ma czerwone włosy, to jest zły, no jeju. x""D Rosso jest spokojnym, kochanym chłopcem. A Verde to taki uroczy dzieciak. <33
UsuńRozdział najprawdopodobniej za tydzień. ;w;
„Przecież mogliśmy się wykoleić, mógł spaść deszcz meteorytów!” Bosz, doprowadzasz mnie do napadów niepohamowanego śmiechu :D Bee, Bee… Ty to masz naprawdę ciężkie życie. Nawet w tak rzygającej tęczą miejscowości musi się jej przytrafić nieszczęśliwy wypadek. Nie ma co – pech to pech ^^
OdpowiedzUsuńNieźle się ubawiłam w tym fragmencie, gdy nasza bohaterka poznawała chłopców. Ten zielony, ten paple o jej pięknych oczach, a następny błękitne, a ostatni czerwone. Nie ma co Rainbow na pełną skalę ;D
Chyba najbardziej do gustu przypadł mi Verde i Ross. Verde ponieważ jest taki optymistyczny i ciągle uśmiechnięty (no i może tylko trosze za zielone włosy :P). Rosso natomiast jest takim typem, które lubię. Tajemniczy, roztaczający aurę niebezpieczeństwa… No cóż ^^ Lecę do kolejnego.
Buziaki, Inna :3